Szkoła Podstawowa w Tuchowie
Aktualności

GIM -> Sukces Jagody Madejczyk, uczennicy klasy III a Gimnazjum w konkursie literackim.

21 kwietnia 2016 r. JAGODA MADEJCZYK z klasy III a gościła w murach Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Tarnowie jako LAUREATKA TRZECIEJ NAGRODY w kategorii młodzieży gimnazjalnej  konkursu literackiego LUDZIE, MIEJSCA, OPOWIEŚCI – PODRÓŻE  W CZASIE I PRZESTRZENI przeprowadzonego przez Zakład Filologii Polskiej tej uczelni. Jagoda została wyróżniona jako autorka pracy ***4.08.1944 r. lato za wzruszającą, szczerą i bezpretensjonalną biograficzną historię prababci – tarnowianki.

Jagodzie należą się ogromne słowa uznania – nie tylko za ten ważny literacki sukces, ale przede wszystkim za lekkie pióro oraz pieczołowite utrwalanie rodzinnych wspomnień, uważne wsłuchiwanie się w głos przeszłości płynący ze strony bliskich osób. Chciejmy, wzorem Jagody, uczyć się historii, odkrywając bohaterów w naszych najbliższych.

Poniżej zamieszczona została nagrodzona praca Jagody.

Pamięci tych nieznanych, którzy byli wielkimi ludźmi

 – dla mojej prababci tarnowianki Haliny Madejczyk.

 

04.08.1944r. lato

Świeciło upalne słońce. Pamiętam, że był to jeden z wielu sierpniowych, skwarnych dni, podczas którego próżno można by szukać choćby najmniejszego skrawka cienia. Z szerokim uśmiechem wracałam wówczas ze szkoły. Był to oczywiście uśmiech pozorny – w skarpetkach schowany miałam meldunek, który jako harcerka musiałam przekazać do punktu kontaktowego, więc serce waliło mi jak młotem. Wewnątrz trzęsłam się ze strachu, wiedziałam jednak, że nie mogę przemykać się jakbym miała coś do ukrycia (choć w gruncie rzeczy miałam), bo zaraz wzbudziłabym podejrzenia. Przeszukiwani są na ogół ci ludzie, którzy właśnie tak się zachowują.

Odwzajemniam uśmiech, który posłał mi piekarz stojący nieopodal z koszem świeżych, pachnących bułek. Nagle mina mi rzednieje, gdyż widzę nadchodzących z naprzeciwka dwóch esesmanów. Szybko jednak staram się opanować strach, zwłaszcza że śmieją się grubiańsko i chyba nie w głowie im łapanki. Wskazują na mnie palcem i rechoczą, bełkocząc coś po niemiecku, niewiele rozumiem. Mamrotam niemrawe „Guten Tag” i kiwam grzecznie głową. Idą dalej i na szczęście nie zwracają na mnie większej uwagi. Zdążyłam przejść zaledwie parę metrów, kiedy słyszę mrożące krew w żyłach, niemieckie „HALT!”. Niemal wymiotuję ze strachu i na miękkich nogach odwracam się w stronę mężczyzn. Tysiące myśli przebiega mi po głowie w ciągu tego ułamka sekundy. Zauważam tylko spadające na brudny, zabłocony bruk bułki i wysypującą się „bibułę”. Z przerażeniem w oczach patrzę na biegnącego piekarza, który nie zdążył nawet uciec za róg, bo… zasycha mi w gardle, gdy jeden z Niemców strzela do niego w tył głowy. Mężczyzna osuwa się na ziemię, a ja odwracam wzrok. Nikt nie krzyczy, nikt nie płacze, nikt nie próbuje nic zrobić. Cała się trzęsę, ale jak gdyby nigdy nic zaczynam tym samym tempem co wcześniej iść w swoją stronę. To, to mogłam być ja… Przed kilkoma minutami ten mężczyzna się do mnie uśmiechał. Trzymał kosz z bułkami, które dziś rano upiekł. A teraz leży martwy i jego rodzina nawet się o tym nie dowie, chyba że znajdą jego zwłoki na ulicy, bo nikt inny się nimi nie zainteresuje. Mimo że takie widoki to codzienność, nie mogę tego znieść. Ogarnia mnie złość, zaciskam pięści i idę dalej. Nie ma nic bardziej potwornego od świadomości, że nie możesz zrobić praktycznie nic. Co najwyżej pomodlić się za wszystkie trupy i błagać, aby jutro nie zostać kolejnym z nich.

Powoli się uspokajam, staram nie myśleć o obrzydliwym okrucieństwie, jakie spotkało Polskę w tych czasach. Jak tylko dostarczam meldunek, z ulgą udaję się do domu. Bez karteczek czuję się jakoś lżej, strach nie ściska mi już gardła tak bardzo jak kilkadziesiąt minut temu.

Kiedy wracam do domu, nie mam ani chwili wytchnienia. Nawet nie zdążyłam zapytać, jaki jest powód tego, że moja matka chaotycznie pakuje rzeczy do walizki, gdy słyszę krótki komunikat ze strony ojca:

– Pakuj się, w Warszawie zrobiło się zbyt niebezpiecznie, jeszcze dziś wyjeżdżamy do Tarnowa! – o nie, tylko nie to. Znowu bezsilność, bez słowa biorę pustą walizkę i idę spakować swoje rzeczy. Zaczęło się, musimy uciekać. Żegnaj Warszawo!

 

 

24.10.1956r. jesień

Przez okno w salonie wpadały jesienne, wrześniowe promienie, które idealnie sprzyjały dokończeniu mojego nowego obrazu – martwej natury, a mianowicie bukietu róż. Malowałam go już tydzień i byłam bardzo zadowolona z aktualnego efektu. Gdy sięgnęłam po pędzel i wykonałam kolejne muśnięcie, drzwi do mieszkania gwałtownie się otworzyły.

– Wróciłem! – doleciał do mych uszu męski głos. W drzwiach przy Urszulańskiej 15/1 stawił się mój ukochany mąż.

– Cześć kochanie, co o tym myślisz? – przywitałam się z Leszkiem. Pocałował mnie w policzek, po czym rzucił okiem na obraz.

– Podoba mi się, jak zawsze – uśmiechnął się, ale nie był to szczery uśmiech, mimo że wiedziałam, iż to nie z powodu malowidła. Od razu zauważyłam, że coś leży mu na sercu.

– Jak w pracy, o co chodzi? – zapytałam zaniepokojona, a on westchnął.

– Słyszałaś o krwawych wydarzeniach na Węgrzech, prawda? Chcemy zorganizować pomoc dla naszych bratanków Węgrów, chłopaki myślą nad założeniem jakiegoś stowarzyszenia, konkretnie Społecznego Komitetu Pomocy Węgrom. Mam być prezesem. Dodatkowo ma nam pomagać Norbert, wiesz który – Lipóczy. Ma on rodzinę na Węgrzech, nie wiadomo co z nimi.

– O mój Boże, nie ma nad czym myśleć, trzeba działać! Sama mogę także pomóc przy organizowaniu i zbiórkach przedmiotów. To bardzo dobry pomysł, trzeba go szybko zrealizować – od razu starałam się zmotywować Leszka do działania. Znałam Norberta oraz jego żonę, i miałam nadzieję, że ich rodzinie na Węgrzech nic się nie stało. – A co do Komitetu, to bardzo dobry pomysł. Można zaangażować ludzi do wysyłki krwi, leków, materiałów pierwszej pomocy i tak dalej. Zawsze to coś, zwłaszcza jeśli chodzi o przyjaciół.

– Dokładnie to samo pomyśleliśmy. Jutro złożę wniosek o zaakceptowanie Komitetu. Poza tym jestem okropnie zmęczony, w Tarnowskim Centrum Kultury zawsze jest dużo roboty i wszyscy stają na głowach żeby nadążyć.

– Racja, jako redaktor musisz mieć pełne ręce roboty – odrzekłam, odkładając pędzel. Wiadomości od Leszka zepsuły mi humor. Usiadł na krześle obok mnie i ponownie westchnął.

– Odbiegając od tematu, gdzie Ala? – zapytał o naszą córkę sięgając po talerz z zupą.

– Mówiła, że po szkole idzie do koleżanki, powinna wrócić wieczorem.

– A, właśnie, bym zapomniał. Janusz z Pawłem nieźle nabroili – pokręcił głową mój mąż.

– Na jaki wspaniały pomysł znowu wpadli? – westchnęłam, myśląc, jaką kolejną hecę wymyślili.

– Wyobraź sobie, że ubzdurali sobie wyścigi na rowerach po ,,kocich łbach”  na ulicy Kopernika.

– Nie mów, że coś im się stało… – trochę się przestraszyłam.

– Nie jest źle, są podobno trochę poobdzierani, o zdarzeniu dowiedziałam się od naszej sąsiadki.

– Całe szczęście. Dostanie im się niezła bura, jak wrócą do domu – orzekłam, z niedowierzaniem myśląc o szalonych pomysłach naszych synów. W tym momencie mój wzrok spoczął na prawie skończonym obrazie.

– A propos obrazu – wskazałam brodą na namalowane róże. – Zarezerwuj sobie wolny wieczór na wernisaż – uśmiechnęłam się tajemniczo.

– Jak to? Udało ci się zorganizować wystawę? – ucieszył się Leszek.

– Tak, odbędzie się w przyszłym tygodniu, w Domu Kultury Tamel. To wspólna ekspozycja z Julianem Grabowskim. Wystawiamy martwą naturę i mam nadzieję, że malowidła przypadną do gustu oglądającym.

– Jeśli wszystkie są tak dobre jak ten – wskazał na płótno – na pewno się spodobają. – Uśmiechnął się Leszek. Z tego obrazu byłam wyjątkowo dumna, bo mimo swojej prostoty i nieskomplikowanej kompozycji miał w sobie to ulotne „coś”.

– Dziękuję. – odparłam. – Trochę zasmuciły mnie twoje wiadomości, pomimo tego może uda mi się go dokończyć?

– Rozumiem, nie będę ci przeszkadzał i pójdę popracować jeszcze nad moją książką, ostatnio wpadłem nawet na tytuł ,,Pod spółdzielczym sztandarem”. Wracając do najważniejszej sprawy, naprawdę liczę, że uda nam się zorganizować tę pomoc.

– Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć – zapewniłam go, przekładając farby olejne.

– Wiem – uśmiechnął się i zamknął drzwi, a ja, mimo że słońce już trochę zaszło i nie dawało tak idealnego światła jak wcześniej, zabrałam się za kończenie pracy.

 

 

19.12.2008r. zima

Dzisiaj przyjechały do mnie trzy prawnuczki. Sebastian, mój wnuk przywiózł je, żeby spędziły ze mną trochę czasu. Już w drzwiach najmłodsza pociecha z włoskami niczym aniołek – Oliwia, zapytała:

– Babciu, a co masz dla mnie?

– Spokojnie, młoda damo, najpierw mi się przedstaw i podaj rękę i delikatnie skłoń głową – pouczyłam dziewczynkę.

– Babciu, a po co? – zapytała rozweselona.

– Tego wymagają dobre maniery dobrze wychowanych dam – wytłumaczyłam spokojnie zachowując poważną minę.

– Cześć babciu, jestem Oliwia – odpowiedziała z szerokim uśmiechem, wyciągając do mnie pulchną rączkę i skłaniając się prawie do ziemi. Uścisnęłam ją z uśmiechem i przytuliłam serdecznie.

– Mam dla was niespodziankę dziewczynki. Dzisiaj pokażę wam coś, czego nigdy wcześniej nie widziałyście! – powiedziałam tajemniczo. – Nie ściągajcie jednak czapek i szalików, wychodzimy na dwór! Spokojnie, wszystko w swoim czasie – dodałam z uśmiechem, widząc zniecierpliwienie wnuczek, i założyłam płaszcz oraz welurowe rękawiczki, które czuć było delikatnie naftaliną. Niedługo potem spacerowałyśmy już po Tarnowie. Prawnuczki wesoło podskakiwały i biegały wokół mnie. Cały czas musiałam je upominać, aby szły wolniej, gdyż poślizgną się na lodzie. Ciężko jednak karcić tak szczęśliwe i beztroskie dzieci. Po krótkim czasie tuż za rogiem ulicy naszym oczom ukazało się miejsce, które chciałam pokazać Jagodzie, Dominice i Oliwii.

– A co to jest? – zapytała z ciekawością Dominika.

– Jesteśmy przed Muzeum Etnograficznym, a to właśnie niespodzianka. Wozy cygańskie, którymi jeździli prawdziwi Cyganie.

– A kto to są Cyganie? – dopytywała się Oliwia, próbując wdrapać się na jeden z wozów. Niezbyt jej to wychodziło, gdyż miała grube rękawiczki i non stop ześlizgiwała się z koła.

– Taaacy w spódnicach – odpowiedziała Jagoda, usiłując zdjąć Oliwię z wozu.

– Cyganie nie chodzili w spódnicach, tylko cyganki – poprawiłam prawnuczkę.

– Hop, hop, patrz, babciu, jestem cyganką – wyrwała się Jagodzie i zaczęła ze śmiechem obracać się w szalonym tańcu. Niedługo potem zakręciło się jej w głowie i padła jak długa prosto w głęboką zaspę śniegu.

– Ej dziecko, dziecko drogie… – zaczęłam mamrotać pod nosem, podnosząc ją i trzepiąc kurtkę ze śniegu. W tym momencie zauważyłam idącego mężczyznę.

– Dzień dobry! – powiedziały grzecznie dziewczynki, a on uśmiechnął się.

– Widziałam, jak tańcowałaś, byłaby z ciebie dobra Cyganka – roześmiał się i poklepał Oliwię po głowie odzianą w grubą czapkę.

– Ma trochę za jasne włosy – uśmiechnęłam się, z ironią wskazując na jasny blond warkoczyk Oliwii i jej jasną, zaróżowioną cerę.

– Nie przeszkadza – dodał żartobliwie. – Miłego dnia, do widzenia – skinął głową z uśmiechem.

– Wzajemnie, wzajemnie, do widzenia – odwzajemniłam skinięcie. Mężczyzna oddalił się  i wszedł do muzeum.

– Babciu, babciu kto to był? – zapytała się Dominika.

– To cygan z krwi i kości, Adam Andrasz – wyjaśniłam. – Oliwka, masz całe mokre ubranie, musimy się już zbierać do domu. – Dziewczyny bardzo niechętnie zareagowały na tę informację i zaczęły marudzić.

– Bez marudzenia proszę, w domu mam pyszny placek biszkoptowy… a może starczy nam nawet czasu na malowanie – dodałam, bo wiedziałam, że wszystkie trzy uwielbiają zabawę z farbkami.

Droga powrotna minęła nam bardzo szybko, mimo że to nie te lata, gdy śmigałam do domu po szkole w Warszawie. Moje prawnuczki dodają mi tyle energii – dzięki nim czuję się młoda jak za dawnych czasów. Spędziłam z nimi wesołe popołudnie, które błyskawicznie minęło na jedzeniu ciasta, malowaniu i śpiewaniu przez dziewczynki piosenek, których zawsze lubiłam słuchać. Nie zabrakło czasu  nawet na naukę dobrych manier i dobrego wychowania, zwłaszcza przy jedzeniu ciasta z nożami, widelczykami i jedwabnymi serwetkami na kolanach.

Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy, więc gdy Jagoda, Dominika i Oliwia odjechały, ponownie zostałam sama. Mieszkanie wydało mi się ogromnie puste bez tych trzech wesołych dziewczynek, mimo że na co dzień nie odnoszę takiego wrażenia. Z nostalgią popatrzyłam za okno, na ośnieżoną, ciemną ulicę. Śnieg wirował w oszałamiającym tempie. Nagle ocknęłam się i odepchnęłam smutki w kąt.             Włączyłam swoje małe turystyczne radio, które towarzyszyło mi na wielu wyprawach i zaczęłam sprzątać mieszkanie. Potem sięgnęłam po pierwszą lepszą książkę z biblioteczki i usiadłam w fotelu. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że wzięłam książkę mojego zmarłego męża. Kilka minut później siedziałam już zagłębiona w czytaniu lektury, a moim jedynym towarzyszem był huczący za oknem wiatr i wirujące płatki śniegu.

 

 

29.03.2009r. wiosna

Dowiedziałam się wtedy o wynikach badań. „Nie ukrywajmy, pani wyniki są złe, bardzo złe” – z ironią przedrzeźniałam w myślach lekarza. Nie jestem najmłodsza i nie oczekuję aby mówiono mi, że będę żyć wiecznie… mimo to nie uważam, aby na miejscu było mówienie wyników takim tonem, jakbym miała szykować się na śmierć teraz, zaraz, natychmiast. Gdy wróciłam do mieszkania, uświadomiłam sobie, że cała ta sytuacja przypomniała mi nieco wojnę i bezsilność, jaką wtedy czułam. Z tym, że dotyczyła tylko mnie, nie całej Polski i całego świata. Zdawałam sobie sprawę z zagrożenia, ale nie chciałam martwić tym rodziny. Chcieliby pomagać, a ta choroba przytłaczałaby mnie na co dzień, cały czas ktoś by mi o niej przypominał. A tak? Miałam postanowienie – starać się żyć normalnie i jak najlepiej wykorzystać dany mi czas.

Powoli poruszałam się po mieszkaniu. Postawiłam wody na herbatę i zabrałam do ręki Głos Tarnowski. Widok zdjęcia kilkorga roześmianych dzieci przy jakimś artykule sprawił, że zatęskniłam za moimi prawnuczkami z Tuchowa. Mimo iż było to tak niedawno, nagle zapragnęłam znowu świąt Bożego Narodzenia, choinki i tej specyficznej atmosfery, choć wydaje mi się, że kryła się za tym tęsknota do rodziny – do czegoś, czego praktycznie nie miałam od śmierci Leszka i wyjazdu dzieci za granicę. Wiedziałam jednak, że nic nie mogłam na to zaradzić, dlatego starałam się żyć chwilą.

Dzień później wyjechałam do Rymanowa, do sanatorium. Myślałam, że kilka tygodni odpoczynku doda mi sił i zahamuje postępowanie choroby, ale po powrocie do Tarnowa sytuacja nabrała tempa i wydarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie które nawet mnie zaskoczyło. Wbrew swojej woli wylądowałam w hospicjum w Dąbrowie Tarnowskiej. W krótkim czasie rodzina dowiedziała się o chorobie. Nietrudno zgadnąć, jak się wtedy czułam – opuszczona i zamknięta w czterech ścianach. Miałam jeszcze tyle do zrobienia, tyle inspiracji do malowania, tyle miejsc do zwiedzenia, tyle książek do przeczytania… Hospicjum skutecznie uniemożliwiało mi realizowanie planów i marzeń. Nigdy nie czułam się tak okropnie jak wtedy.

Pamiętam pewien dzień, szary i nudny jak wszystkie inne. Odwiedził mnie wówczas mój syn, Janusz. Został na niecałe dwa dni i musiał wracać za granicę – do swoich spraw, obowiązków, nie nacieszyłam się nim zbyt długo. Poza nim nie miałam bliższej rodziny… z Alą, która wyjechała do Stanów, prawie nie rozmawiałyśmy – była tak daleko, a Paweł nie żyje od dziesięciu lat. Nie wspominam nawet o Leszku, który zmarł bardzo dawno temu.

Niewiele sobie przypominam z tamtego okresu, byłam pod wpływem silnych leków przeciwbólowych, które otępiały mnie i uniemożliwiały racjonalne myślenie. Próbowałam uciec ze szpitala, co prawie mi się udało. Zrobiłabym wtedy wszystko, żeby wrócić do swojego mieszkania. Żyłam na pograniczu snu i jawy, wspomnień przemykających się przez moją głowę, namalowanych obrazów, twarzy znajomych ludzi. Czasami byłam tylko świadoma tego, co robiłam i mówiłam…

Jedyne pozytywne wspomnienia z tego okresu dotyczy odwiedzin moich wnuków oraz najstarszej prawnuczki Jagody. Mimo zmęczenia i doskwierającego bólu głowy, zdołałam nawet zaśmiać się, żartując o najmłodszej Oliwii, przypominając sobie jej cygańską przygodę. Wydaje mi się, że Jagoda śpiewała dla mnie jakąś piosenkę, ale nie jestem pewna, bo możliwe, że to było tylko złudzenie. Nagle zamyśliłam się. Wróciłam wspomnieniami do najpiękniejszych i najradośniejszych chwil mojego życia. Miałam przebłysk świadomości, świadomości swoich słów.

– Jagódka, pamiętasz wycieczkę po Tarnowie…? – zapytałam cicho, patrząc dziewczynce w oczy i delikatnie się uśmiechając. – Pamiętasz…?

– Pamiętam babciu, pamiętam, będę pamiętać…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

*opowiadanie oparte jest na autentycznych postaciach i wydarzeniach.

%d