GIM -> Czytanie to jej pasja…pisanie też!
Po raz kolejny Adrianna Gogola zwyciężyła w konkursie literackim. Jej praca jest niezwykle oryginalna i pomysłowa. Doceniło to juryIII Konkursu pt. „Schwytaj Białego Kruka” zorganizowanego przez Wydawnictwo „Ambaje” oraz Bibliotekę Pedagogiczną w Tarnowie.
Przedmiotem konkursu było znalezienie i opisanie mało znanej, lecz interesującej książki polskiego lub zagranicznego autora. Oceniany był stopień oryginalności wybranej książki, interesujący sposób jej zaprezentowania oraz dodatkowo – ciekawa historia poszukiwań. Na konkurs napłynęło w sumie 47 prac, które prezentowały bardzo wysoki poziom. Oceniało je jury konkursu w składzie: Beata Anna Symołon, Dorota Bałuszyńska-Srebro, Beata Kania. Nasza uczennica świetnie wpasowała się swoją recenzją w cele i zamierzenia Ogólnopolskiej Akcji Masowego Czytania zorganizowanej przez miesięcznik „Biblioteka w Szkole”. Pokazała, że nie zawsze nowinki rynkowe są warte przeczytania, że każdy może odnaleźć przyjemność w czytaniu zupełnie starej, niepopularnej w dzisiejszych czasach lekturze. Sama autorka zwycięskiej recenzji napisała, że „nie ocenia się książki po okładce”. To stare przysłowie jest nadal żywe, dlatego patrząc na sukcesy Ady, które niewątpliwie zawdzięcza temu, że właśnie lubi czytać, zachęcam wszystkich maruderów. Czytajcie! Szukajcie! Próbujcie znaleźć w sobie tę odrobinę ciekawości…
K.K.
O tym, jakie figle płata nam los, czyli recenzja „Historii niewiarygodnych” J.J. Herlingera
Kiedy byłam małą dziewczynką, z zapałem obserwowałam otoczenie, chłonąc wszystko jak gąbka. Zapamiętywałam ludzi, postacie z bajek, miejsca i różne inne rzeczy. Nic więc dziwnego, że pewnego dnia z zaciekawieniem wspięłam się na kolana dziadka, by przyglądać się pewnej małej książce, którą pewnie trzymał w dłoniach. Pamiętam, że na stole leżały w półmisku czerwone jabłka, a słońce z determinacją przedzierało się przez zasłonę chmur. Lekki wietrzyk targał liśćmi drzew, a stara, czarna kocica leniwie przebierała łapami, szukając miejsca, gdzie mogłaby coś spsocić. Usadowiwszy się wygodnie, przegryzając słodką truskawkę, zaczęłam przyglądać się, jak dziadek w skupieniu pochłania spisaną historię. Nie dane mu jednak było dokończyć, gdyż z dziecięcym uśmiechem na twarzy, zapytałam, cóż takiego czyta. Ten zdjął swe okulary i zamyślił się na chwilę. „Czytam, droga wnuczko, historie niebywałe, wprawiające w osłupienie, niewątpliwie niebywałe, o ludzkim losie, który potrafi być tak przewrotny, że aż dziw uwierzyć!” Z grymasem na twarzy, oznajmiłam mu, że nic z tego nie rozumiem. Zaśmiał się i powiedział, bym się nie martwiła. Gdy dorosnę, na pewno zrozumiem. Nie dając za wygraną, odwróciłam książkę tak, by widzieć okładkę. Tajemniczy aligator z jednym okiem wrył się w moją pamięć, choć po latach pozostało z niego tylko mgliste wspomnienie.
Minęło kilka lat i tak jak dziadek mówił, los nie raz potrafił zaskakiwać mnie swoimi pomysłami. Czasem przeklinałam go w duchu, by po chwili dziękować za taki, a nie inny splot zdarzeń. Moje literackie zainteresowania też dojrzały i sięgałam po, coraz to cięższe dzieła, znanych i cenionych pisarzy. Nauczyłam się, że nie ocenia się książki po okładce i nie warto podążać za promowanymi nowostkami. Widząc, że ciągle szukam dobrych książek i że moje zamiłowanie do czytania nie gaśnie, dziadek ciągle podsuwał mi pod nos coś, co nigdy nie zawodziło. Raz był to Hemingway, innym razem Neil Gaiman. Czytanie było naszą wspólną pasją. I tak, pewnego razu, przeglądając meandry Internetu, natrafiłam na owego kruka. Choć był nim aligator. Zamrugałam kilkakrotnie, starając się przywołać myśl, gdzie wcześniej widziałam owego zwierza. Niestety, nic nie przychodziło mi do głowy. Zrezygnowana, porzuciłam starania odnalezienia książki we wspomnieniach. Następnego dnia udałam się do dziadka. Miałam nadzieję, że to on pomoże mi odszukać dzieło nieznanego mi autora. Poczciwy staruszek zamyślił się. Po chwili energicznie wstał i udał się do innego pokoju, gdzie stała stara szafa. Tam trzymał księgi, które nie zmieściły się już na obleganych półkach. Szukał i szukał, ale nie mógł niczego znaleźć. Po chwili poddał się. Usłyszałam, że wie, o którą książkę mi chodzi, ale nie może jej znaleźć. Oznajmił, że „Historie niewiarygodne” napisane przez Herlingera zaginęły gdzieś, w odmętach jego biblioteki. Zdradził mi jeszcze, że każdą książkę, którą nabywał oznaczał swoimi inicjałami i gdybym gdzieś znalazła jakąś, mam sprawdzić na ostatniej stronie czy ich tam nie ma. Jeśli znak będzie – to księga dziadka.
Minęło kilka miesięcy i nastała jesień. Słońce nie grzało już tak mocno, jak kilka miesięcy temu, a wiatr dął ze zdwojoną siłą. Liście mieniły się gamą barw czerwieni i opadały na ziemię. Trzeba było wyciągnąć lekkie kurtki, ponieważ zaczynało się już robić zimno. Jak to bywa, jesień sprzyja miłośnikom książek. Gdy za oknem miliony kropli deszczu spadają na szary chodnik, a granatowe niebo przeszywa złota wstęga, najlepiej zaszyć się gdzieś z dobrą książką i ciepłą herbatą. Złakniona nowych, pasjonujących historii, które w te deszczowe dni rozświetliłyby moje życie, niczym promyk słońca, udałam się w miejsce, w którym zawsze czułam się dobrze: antykwariat. Uczucia, które mi towarzyszą, gdy wchodzę do tego magicznego miejsca, są nie do opisania. Widok tych wszystkich nieodkrytych książek, które mają swoją własną historię, które przechodziły od właściciela do właściciela i czekają na wydobycie, jest bezcenny. Jak zwykle, zaczęłam wypełniać swój niezwykły plan zdobycia książki idealnej, takiej którą podsunie mi los. Podeszłam pod wysoki regał i zamknęłam oczy. Błądziłam dłonią po tytułach, aż w końcu z powrotem je otwarłam. Delikatnie wyjęłam wybraną pozycję i zamarłam. Nie spodziewałam się ujrzeć książki, której tak długo poszukiwałam! Nie mogłam jej nigdzie znaleźć, a nawet antykwariusz twierdził, że nie ma jej w swoich zbiorach. Trudno było mi uwierzyć w prawdziwość tego zdarzenia, a jednak trzymałam w dłoniach upragnionego aligatora. Teraz wyraźnie widziałam jego kontury. Jedno oko miał na swoim miejscu, a drugie… zjadał? Okładka była dość nietypowa, ale prosta i to mi się w niej spodobało. Utrzymywała się w kolorze błotnistej zieleni. Małymi, czarnymi literami wypisany był autor i tytuł. Od razu kupiłam starodruk i pognałam do dziadka, by opowiedzieć mu o swoim znalezisku.
Jeszcze tego samego dnia zaczęłam lekturę. Nie była zbyt gruba, ale nie liczy się ilość, tylko jakość. Notką od autora pan Herlinger zdołał mnie zaciekawić, choć i tak z usta najlepszego recenzenta dowiedziałam się, że książka jest dobra. Całość była podzielona na pięć części. W każdej znajdowało się kilka krótszych lub dłuższych opowiadań. A zaczęło się od szans jednych na milion. Pierwsze opowieści traktowały o niebywałych przypadkach, w których życie ludzie powinno było ulecieć, lecz mimo to pozostało na ziemi. Lektura nie była łatwa. Roiło się w niej od fizycznych i matematycznych spostrzeżeń, co ciężko mi się czytało, zważywszy na moje wątpliwe zamiłowanie do nauk ścisłych. Musiałam się mocno skupić, by zrozumieć sens opowieści. Nie zniechęciło mnie to jednak, ponieważ szybko przeszłam do kolejnego działu, zatytułowanego „Tchnienie śmierci”. Pomimo mrocznego tytułu, poczułam się już lepiej, gdy zdałam sobie sprawę, że ten będzie się trzymał opowieści żeglarskich. I tu właśnie, zaczęłam dosłownie pochłaniać książkę. Autor każdym słowem coraz bardziej wciągał mnie w swój świat. Opowieści o statkach widmo idealnie wpasowywały się w moje zainteresowania, a wyjaśnienie od strony logicznej, jak takie statki mają rację bytu, tylko mnie uszczęśliwiło. Nie będę jednak tego zdradzać, bo największą przyjemnością jest odkrywanie tej tajemnicy, cal po calu. Herlinger przytacza znane historie brygantyny „Mary Celeste”, która to została odnaleziona bez załogi, czy diabelnego Trójkąta Bermudzkiego, gdzie tysiące ludzi zakończyło swój żywot. Wzmianka jest tu nawet o Latającym Holendrze, postrachu mórz, który swym okrętem-widmem przepowiada rychłą śmierć żeglarzom.
Gdy ze smutkiem przeprawiłam się przez część drugą, która zbyt szybko się skończyła, dotarłam do „Za siódmą górą”. Tutaj już przeniosłam się do egzotycznej Afryki i jej dzikich plemion, gdzie działy się różne, niewyjaśnione rzeczy. Autor przytaczał historie dziwnych rytuałów, a nawet pojawił się okładkowy aligator, jednak ta część nie ujęła mnie już tak jak poprzednia. Być może wynika to z moich osobistych odczuć, ponieważ uwielbiam morze, ale te opowiadania po prostu już mnie tak nie zaciekawiły, nie przeniosłam się w pełni w tamten świat. Przeprawiłam się przez gąszcz nudniejszych opowiadań i uciekłam w kolejny tytuł.
„W poszukiwaniu drugiego klucza” niosło ze sobą nadzieję na ponowne porwanie do lektury. Gdy zdałam sobie sprawę, że ten dział poniekąd traktować będzie o liczbach, trochę się przeraziłam. Jednak, strach wielkie ma oczy i już po chwili ze zdziwieniem przekonałam się, że opowiadania są wciągające. Całości dopełniały obrazki, lub mapy, pojawiające się co jakiś czas na stronach książki. Warto też wspomnieć o lekkości pióra Herlingera. Czytając jego tekst dosłownie czułam się w centrum wszystkich wydarzeń. Podobały mi się wyszukane porównania, czy sarkastyczne uwagi, a co najwięcej, dosłownie widziałam ile pracy włożył on w swoje dzieło. Te wszystkie przykłady, które nie powinny mieć ze sobą nic wspólnego, u Herlingera łączą się w logiczną, spójną całość.
I tak zadowolona, choć smutna, dotarłam do ostatniego rozdziału, zatytułowanego wdzięcznie „Z czterech krańców świata”. Szybko przekonałam się, że poprzednie opowiadania były tylko przedsmakiem, a autor na koniec zostawił najlepsze. Tak zręcznie przechodził od tematyki science-fiction do całkiem przyziemnego tematu inteligencji istot na Ziemi. I w końcu dotarłam do ostatniej opowieści, która stała się moją ulubioną. Idealnie podsumowuje ona całość, jak i nawiązuje do tytułu. Opowiada o pewnym kapitanie, który znajduje list w butelce, proszący o pomoc statkowi, na którym wybuchł bunt. Oczywiście dzielny mężczyzna wyrusza z pomocą i już kilka godzin później jest po wszystkim. Okazuje się jednak, że człowiek, który ów list napisał, o niczym nie wiedział. Zapiera się, że nawet nie miał czasu na napisanie listu. Wyjaśnienie zagadki okazuje się tak nieprawdopodobne, że aż trudno uwierzyć w prawdziwość tych zdarzeń. A jednak los tak bardzo lubi płatać nam figle i my nie możemy na to nic poradzić. Książka idealnie podkreśla to, że może zdarzyć się wszystko, a historie niewiarygodne mogą przytrafić się także nam. Nawet rzeczy tak nieprawdopodobne, jak istoty pozaziemskie, czy statki widmo. To wszystko, to otaczający nas świat, który skrywa w sobie jeszcze nie jedną tajemnicę.
Dzięki „Historiom niewiarygodnym” nie tylko wzbogaciłam swoją wiedzę, ale skłoniłam się do refleksji. Czy naszym życiem rządzi tylko przypadek? Jakie tak naprawdę mają znaczenie moje wybory? A może wszyscy zmierzamy do tego samego celu, tylko innymi ścieżkami? Nie umiem odpowiedzieć na te pytania, ale cieszę się, że miałam przyjemność poznać książkę Herlingera. Dzidek miał rację, nie rozczarowała mnie. I nawet trudno sobie wyobrazić, jakież było moje zdziwienie, gdy na ostatniej stronie odkryłam jego inicjały. Ciekawe jaką drogę musiała przejść ta książka, by trafić w moje ręce? Widocznie los postanowił spłatać mi kolejnego figla.
Adrianna Gogola